Wypalenie rodzicielskie jest kryzysem psychicznym. A kryzys – sam w sobie (niezależnie czego dotyczy) – to bardzo podstępny przeciwnik. To takie coś, co widać, ale nie widać. Które wymyka się próbom nazwania, obejrzenia. Czasem przypomina dziecięcą zabawę w „nie ma, nie ma, jeeeest!” kiedy to zakrywamy oczy rękami, udajemy, że nas nie ma, a potem z salwą śmiechu odsłaniamy oczy ku uciesze naszych maluchów. Z kryzysem jest podobnie. Nie ma go, nie ma… i nagle jest. Tyle, że w kryzysie nie ma salwy śmiechu. Zaskakuje, robi nagle wielkie „bum”, choć tak naprawdę często towarzyszy nam od dawna, po cichu wkradając się w nasze myśli, uczucia i działanie. Robimy jednak bardzo dużo – świadomie i nieświadomie – by tego nie widzieć.
Tym razem chciałabym się skupić się bardziej na tej kwestii mniej świadomiej. Żeby jednak zrozumieć nasze mechanizmy obronne, które sprawiają, że nie widzimy czegoś – co obiektywnie patrząc – ma bardzo dużo symptomów, trzeba zrozumieć czym jest sam kryzys i czym różni się od zwyczajnego przemęczenia czy przeciążenia stresem.
Kryzys jest sytuacją, w której dotychczasowe sposoby radzenia sobie w stresowych sytuacjach przestają działać. Może być spowodowany nagłym, niespodziewanym zdarzeniem losowym, takim jak np. wypadek, śmierć bliskiej osoby etc. Ale może być też wywołany przez sytuację, która „narasta” od jakiegoś dłuższego czasu (np. nierozwiązany konflikt interpersonalny), po czym następuje jakieś zdarzenie eskalujące całą sytuację (czynniki spustowy) i w konsekwencji dochodzi do swego rodzaju załamania. Mówimy wtedy o kryzysie chronicznym. Tutaj idealnym przykładem jest oczywiście wypalenie rodzicielskie.
Co ważne, kryzys jest zawsze reakcją na konkretną sytuację. Jeśli ktoś jest w kiepskiej kondycji psychicznej, ale nie jest w stanie wskazać konkretnej przyczyny złego samopoczucia i po bardziej dokładnym wywiadzie okazuje się, że faktycznie nie ma/nie było żadnego konkretnego, umiejscowionego w czasie zdarzenia/zdarzeń, które by doprowadziło do takiego stanu – najprawdopodobniej mamy do czynienia z innym rodzajem zaburzenia (może być to np. depresja). Inna inszość, że depresja może być też – wtórnie – konsekwencją doświadczanego kryzysu. Dlatego często potrzebna jest już pomoc specjalisty, który będzie w stanie te klocki poukładać i nadać priorytety działaniom koniecznym do odzyskania stabilności emocjonalnej.
Kipi kasza, kipi kryzys…
Ale skąd wiadomo, że to już kryzys, a nie chwilowe pogorszenie nastroju?
W kryzysie wszystko jest bardziej i intensywniej. Mocniej niż dotychczas przeżywamy, odczuwamy bardziej skrajne emocje, nie możemy się oderwać od natrętnych myśli, w kółko analizujemy, a czasem całkowicie się zamrażamy i odcinamy, uciekamy nie rozwiązując problemu. Mamy problem z powrotem do równowagi, nawet drobne, niezwiązane z daną sytuacją zdarzenia potrafią nas wybić z rytmu. I co robimy? Wkładamy najczęściej całą energię w tłumienie wszystkich tych sygnałów. I tak jest nam trudno, więc nie chcemy mieć dodatkowego problemu pod tytułem – „to jeszcze ja się posypię”. Przykrywamy więc ten garnek z kipiącymi ziemniakami pokrywką zamiast zmniejszyć gaz. Działa na chwilę. Dopóki totalnie nie wykipi zrzucając z hukiem pokrywkę i zalewając kuchenkę. W kryzysie z jednej strony spirala stresu nakręca się, a z drugiej strony nie mamy narzędzi, sił, motywacji by się temu przeciwstawić. Brakuje nam kurka by zmniejszyć gaz. Gdy jesteśmy po prostu zmęczeni – idziemy spać, gdy jesteśmy przeciążeni stresem – robimy dla siebie coś miłego, co nas relaksuje. W kryzysie niestety żadna z tych metod nie działa, nie jesteśmy w stanie się wyspać, zrelaksować, zregenerować w jakikolwiek sposób. Cały czas jedziemy na pełnym emocjonalnym gazie, okresowo tłumiąc go tylko pokrywką.
Wydaje się śmieszne i mało inteligentne. Przecież doskonale wiemy co zrobić, kiedy ziemniaki kipią.
Dlaczego więc tak prostej i oczywistej strategii, jak zmniejszenie gazu – nie stosujemy wobec siebie?
Tu odpowiedź wydaje się prosta i złożona zarazem. Nie potrafimy zmniejszyć gazu, bo nie jesteśmy w stanie ocenić sytuacji. Bo gdy kipi nam w emocjach – nie wiemy, który kurek przykręcić. Często w ogóle nie wiemy, że jakieś kurki mamy. Albo wiemy, że są, tylko nie możemy ich znaleźć. Sytuacja kryzysu na poziomie biologicznym wyzwala w organizmie ogromne dawki hormonów stresu, jesteśmy dosłownie zalani kortyzolem. W takim stanie organizm (mózg) przełącza się w tryb przetrwania. A taka aktywność mózgu jak „ocena sytuacji i kontekstu” jest jednak dużym wysiłkiem poznawczym. I żeby ocena była adekwatna – mózg potrzebuje zaangażować korę mózgową, odpowiedzialną za analizę sytuacji i kontrolę emocji. Tyle, że w dużym stresie mózg całkowicie omija tę drogę analizy. Nie ma czasu na korzystanie z mądrości kory mózgowej. Centrum dowodzenia przejmuje ciało migdałowate, czyli bardziej pierwotna struktura podkorowa. Bardziej pierwotna ewolucyjnie, co oznacza, że zdolność reagowania organizmu będącego w trybie przetrwania ogranicza się do 3 działań: uciekaj, walcz lub stój nieruchomo (stan zamrożenia). Mózg, a co za tym idzie, nasz organizm – nie ma siły na nic więcej. Bo jest zajęty tak ważnym zadaniem, jak rozeznanie czy dane wydarzenie zagraża naszemu życiu, czy nie (nawet jeśli obiektywnie wiemy, że zupełnie nie jest to sytuacja zagrażająca życiu). Nasz mózg dokonuje tej oceny na podstawie ilości hormonów we krwi, a nie złożonych wniosków do jakich doszłaby kora mózgowa. Dlatego, absolutnie każda sytuacja może stać się „zagrażającą” życiu, jeśli tylko wygeneruje w nas odpowiednią ilość hormonów stresu. Brak ulubionych pączków w piekarni też!
Ciało migdałowate przejmuje stery
Płynnie przechodząc od pączków do naszych kipiących ziemniaków – dlatego właśnie nie potrafimy przykręcić sobie kurka, żeby nie wykipieć. Nie myślimy logicznie, bo nasz mózg w dużym stresie odcina funkcję myślenia. Mamy coraz większą trudność w skupieniu uwagi, podejmowaniu decyzji, rozwiązywaniu problemów, a same myśli bywają natrętne i uporczywe, bo nie potrafimy ich zastopować logicznym wytłumaczeniem. Możliwe również, że kryzys rozleje się na „całość” naszego postrzegania świata, czego konsekwencją będzie uogólniona skłonność do negatywnego myślenia.
Ale kryzys wpływa nie tylko na sposób naszego myślenia. Tryb przetrwania, w jaki wpędza nas nasz własny mózg – wpływa na wszystkie poziomy naszego funkcjonowania.
Na poziomie emocjonalnym widzimy, że nasze reakcje coraz częściej są nieadekwatne do sytuacji. Ma to związek z dużym pobudzeniem wspomnianego wyżej ciała migdałowatego (struktury podkorowej w naszym mózgu), które nawet zwykłe, codzienne sytuacje zaczyna traktować jak zagrożenie. Możemy też zauważyć dużą chwiejność nastrojów, często pojawiającą się frustrację, wybuchy złości, lęk, obniżony nastrój, smutek, trudność w kontroli emocji. Możemy także mieć ogólne poczucie bezradności i przytłoczenia.
Na poziomie biologicznym możemy odczuwać zaburzenia snu, apetytu, powtarzające się odczuwanie bólu np. głowy, brzucha, pogorszona odporność i częstsze chorowanie, poczucie zmęczenia i nieustanny brak energii.
Kryzys ma również objawy behawioralne, przejawiające się w naszym działaniu. Zaniedbywanie codziennych obowiązków, zaniedbanie siebie i swoich potrzeb, izolacja społeczna, obniżona motywacja do podejmowania jakichkolwiek działań, sięganie po używki i inne zachowania ryzykowne (których nie było wcześniej).
Marsz do pokoju!
Jak widać, w większości tych objawów nie ma nic spektakularnego, nic nowego. My znamy te objawy. Spotykamy je w różnej konfiguracji, z różnym nasileniem, w różnych okresach naszego życia. Dotyczą nas albo naszych bliskich. Jednak w kryzysie występują one w dużym nasileniu i często… wszystkie na raz (choć nie zawsze). Są intensywne, widoczne, czasem zdają się wręcz machać do nas, jakby chciały powiedzieć: haloo, tu jesteśmy! – a my i tak długo ich nie widzimy. I często nie widzimy dopóty, dopóki nie nastąpi czołowe zderzenie i musimy zbierać się z podłogi.
Dlaczego tak trudno jest nam połączyć kropki i nazwać rzeczy po imieniu? Dlaczego czekamy na wielkie bum, tąpnięcie, żeby zacząć działać? Dlaczego często musimy się odbić od dna, żeby zrozumieć, że musimy poszukać wsparcia?
Pamiętacie, co większość z nas słyszała w dzieciństwie, kiedy coś było dla nas ważne, dla rodzica niekoniecznie, więc żeby zaakcentować, że to jednak naprawdę ważne, podnosiliśmy głos a czasem tupaliśmy nogą? Konia z rzędem temu, kto nigdy nie usłyszał: „Marsz do pokoju, przyjdź, jak się uspokoisz!” A kto nie kombinował, co by tu zrobić, żeby nie pójść do szkoły, kiedy czuliśmy, że serio to nie jest dobry dzień (i nie mówię tu o wagarach z powodu klasówki), że „psychicznie” nie mamy siły mierzyć się ze szkolnymi wymaganiami w danym dniu/momencie? Kombinować trzeba było, bo przecież, który rodzic potraktowałby taki powód poważnie?
I dokładnie to właśnie robimy sobie samym w dorosłym życiu. Nie nauczono nas traktować się poważnie. Wszelkim symptomom, objawom, naszym potrzebom mówimy… „Marsz do pokoju, uspokójcie się i wrócicie jak miniecie”. I mam poczucie, że choć brzmi to brutalnie i trochę karykaturalnie – naprawdę nie ma w tym ani krzty przesady. Jesteśmy programowo nauczeni, żeby zamiatać pod dywan to, co ważne dla nas, a niewygodne w obsłudze. I zamiatamy, bo co mamy zrobić. Nawet gdybyśmy chcieli zostawić te okruchy naszych potrzeb, te symptomy np. pogarszającej się kondycji psychicznej na widoku – to naprawdę nie wiemy co z tym zrobić. Ma tak sobie toto leżeć, a inni mają się patrzeć wyrabiając sobie opinię o naszych słabościach?
Nie jesteśmy nauczeni uważności na samego siebie i mam wrażenie, że często wręcz jesteśmy dumni z siebie, kiedy pokonujemy „własne słabości” lub jak to się ładnie teraz mówi „wychodzimy poza strefę komfortu.” I wszystko jest ok, jeśli ta strefa komfortu dotyczy np. obawy przed prowadzeniem samochodu (tak, to o mnie!) lub innych działań z kategorii „nice to have”. Ale kiedy mówimy o faktycznych słabościach rozumianych jako zagrożenie dla naszego dobrostanu psychicznego i fizycznego – poczucie dumy z pokonania tego/zignorowania tego, co nam się należy (np. potrzeba odpoczynku) – jest po prostu niebezpieczne, krzywdzące i bardzo zdradliwe… bo przecież to takie przyjemne, kiedy pomimo wszelkich przeciwności zdrowotnych (gorączka, skrajne zmęczenie etc.) uda nam się dokończyć to co zostało nam powierzone.
Tak więc zamiatamy, ignorujemy, odsyłamy do pokoju, czekamy aż samo przejdzie. Tłumimy, zakrywamy oczy, żeby nie widzieć. Dorosła wersja zabawy w Pick – a – boo! Prawda jest jednak taka, że zazwyczaj robimy to bez większej refleksji, często podświadomie.
I tym sposobem cała gama widocznych gołym okiem objawów – zamienia się w „niewidoczny” kryzys.
Nie musimy już powtarzać schematów
Powyższe wnioski nie są żadnym wybiegiem czy pretensją do starszych pokoleń, że tak nas wychowano. Było jak było, nie mi oceniać. Zresztą głęboko wierzę, że rozumiejąc przeszłość i historię, można znaleźć zrozumienie dla postawy, by – już upraszczając – wychować „twarde” i odporne pokolenia młodych. I choć ma to pewnie związek z atawistyczną potrzebą przetrwania gatunku – pewnie refleksji nad samym wychowaniem nie było zbyt wiele, po prostu powtarzało się znany schemat, bo kiedyś jakoś działał. Czasy się jednak zmieniły. I nie chodzi mi o brak wojen, bo to już argument nieaktualny w obliczu tego co się dzieje na świecie. Obecnie jednak na wyciągniecie ręki mamy wiedzę, do której wcześniejsze pokolenia nie miały dostępu. I głupio byłoby z tego nie skorzystać ślepo powtarzając schematy. Nadal chcemy wychowywać nasze dzieci, by „przetrwały”, by poradziły sobie z wyzwaniami codziennego świata – ale dzięki temu, że mamy większą świadomość i rozumienie tego jak funkcjonuje człowiek, możemy osiągnąć to samo innymi metodami. Często wręcz odwrotnymi. Nie zamiataniem pod dywan, a uczeniem szeroko pojętej uważności na siebie i nie traktowaniem tego jako „użalanie się nad sobą”. Jesteśmy pewni czegoś, jeśli dobrze to poznamy, z tego bierze się nasza eksperckość w różnych dziedzinach życia. Z uważności na siebie bierze się z kolei wewnętrzna siła psychiczna, taka faktyczna, rzeczywista, niezależna na wpływ czynników zewnętrznych (czyt. opinii innych, zdarzeń).
I pewnie fajnie byłoby wychować takie silne psychicznie dzieciaki. Ale musimy zacząć od siebie.