Rodzic wystarczająco dobry… czyli jaki?

Wiecie, ja miałam przez bardzo długi czas bardzo duży problem z rozumieniem tych słów.

Chociaż kierunkowo z ideą się zgadzałam i czułam ją intuicyjnie, to miałam problem z przełożeniem tego „wyrażenia” na praktykę. Przez długi czas była to dla mnie to po prostu piękna teoria.

I trochę nawet frustrująca. Bo hasło: wystarczająco dobra mama zaczęło w którymś momencie prawie wyskakiwać mi z lodówki. Wszędzie widziałam nagłówki, artykuły, rozmowy, wywiady… I cały czas nie potrafiłam sobie tego ułożyć w głowie. No bo tak:

  • Odpuść sprzątanie, nie musisz być idealną mamą, lepiej ten czas poświęcić dziecku – akurat do mnie nie przemawiało. Chociaż znam mnóstwo takich mam do których te słowa trafiają. Wiec to nie jest krytyka. Ale ja po prostu potrzebuję w miarę ogarniętej przestrzeni, żeby jakoś funkcjonować. Bałagan i chaos mnie przytłaczają i ładują bardzo negatywną energią. Więc gdybym to odpuściła – nikt by na tym nie skorzystał, a już na pewno nie dzieci.

  • Nie musisz całego czasu poświęcać dziecku – lepiej jedź do spa albo idź do kina i odpocznij. No dobrze. Ale nie mam niestety swojej wioski wsparcia i dziesięciu chętnych rąk do pomocy – przynajmniej tu na miejscu, w Warszawie. I wiem, wiem, ze niby zawsze można coś wymyślić… ale moja rzeczywistość jest taka, że czasem to „wykombinowanie” zabrałoby mi więcej energii niż po prostu zostanie w domu i pogranie w planszówkę.

  • Nie musisz być idealna, twoim zadaniem jest stworzenie po prostu bezpiecznych warunków do rozwoju, towarzyszenie dziecku w rozwoju. Ale co to wszystko właściwie znaczy?? Że mam patrzeć jak się samo chowa, czy kształtować jakoś, wpływać, nie wpływać? Jedni mówią: bądź obecny, drudzy krzyczą: nie przeszkadzaj. Niech natura robi swoje.

Pogubiłam się.

Bardzo często też idea „wystarczająco dobrego rodzica” była moim zdaniem spłycana, odmieniana przez wszystkie przypadki – ale bardzo powierzchownie. I sprowadzała się do uogólnionych „porad”.

Mało tego – czułam, że jestem pod presją bycia wystarczająco dobrym rodzicem – choć przecież zupełnie nie po to wprowadzano tę – skądinąd bardzo wartościową ideę – w życie 😊

Wkurzałam się, ale nie chciałam odpuścić. Bardzo chciałam dać jej szansę w mojej głowie. Bo czułam, że to ma sens i jest tego warte. Tylko muszę nadać temu własne znaczenie. I w końcu – na przestrzeni lat tak naprawdę – wyklarowało się coś sensownego. Ale oczywiście to moja definicja. I absolutnie każdy może tu podstawić swoją.

Wojna na żelki.. śmiertelnie poważna

A zaczęło się tak. Moje dziecię w spektrum ma dość dużą wybiórczość pokarmową… jeśli chodzi o tak zwane „konkrety”. Generalnie mamy w domowym menu raptem i dosłownie kilka potraw, które dzieć jakoś tam je. Natomiast – podobnie jak większość dzieci świata – uwielbia słodycze. I tu wybiórczość jest jakby mniejsza (chociaż też jest!)😊. No i jest problem. Bo ono chce więcej i więcej, a im więcej ono chce, to my tym więcej chcemy ograniczać. Do tego przekonania, mocno zakotwiczone w głowie:

  • No bo jak to tak pozwalać na słodycze, kiedy się obiadu nie zjadło?
  • No bo jak to tak pozwalać na słodycze, kiedy się tyle o zdrowym żywieniu mówi?
  • No bo jak to tak pozwalać na deser po każdym posiłku? Przecież wszyscy wiemy, że deser się je raz dziennie i nigdy po kolacji
  • No bo jak to tak pozwalać dziecku na słodycze, kiedy są kartą przetargową? (posprzątam pokój jak mi dasz czekoladę)
  • No bo jak to tak pozwalać na słodycze, kiedy dzieć potem nie zawsze chce myć zęby?

Przyznam szczerze, że temat żywienia w naszym domu był przez długi czas kulą u nogi. W ciągu tych wszystkich lat próbowaliśmy dziesiątek sposobów zachęcenia dziecia do bardziej zdrowego jedzenia. Książeczki, bajki, rozmowy, wspólne gotowanie itp. Wszystko psu na budę. Wyrabianie nawyku zdrowego żywienia szło nam (mi i mężowi) gorzej niż marnie. Bo trzeba jeszcze pamiętać, że dzieciom jest bardzo trudno (a dziecku w spektrum jeszcze trudniej) myśleć perspektywą długofalowych konsekwencji. Myślą tu i teraz, chcą tu i teraz. Skala emocji wywindowana na maksa, kilkadziesiąt razy dziennie. O kostkę czekolady, o żelka… za każdym razem to samo. Nawet jeśli wprowadzone były bardzo jasno określone zasady, a nasza rodzicielska Konsekwencja wjeżdżała na białym koniu – nie dając dziecku cienia szansy, że się złamiemy i pozwolimy te zasady nagiąć. No w końcu Konsekwencja załatwi sprawę, to już najcięższa oręż. Trzeba tylko to przetrzymać. Mówili. Konsekwencja zawsze pomaga.

Otóż nie pomagała ani trochę. Bo moje dziecię prędzej by sobie włosy z głowy powyrywało walcząc o tego jednego żelka niż przyjęłoby argumenty przekonujące je do zjedzenia w zamian rodzynek albo orzechów. Tu pewnie daje znać o sobie rozwój w spektrum, który sprawia, że często to jest jak walka na śmierć i życie, wszystko jest czarne albo białe (u dzieci), albo wygram, dostanę żelka i będę kimś, albo przegram i będę nikim. Ten żelek to tak naprawdę gwarant poczucia bezpieczeństwa. W danej chwili. Bo za chwilę coś innego będzie takim gwarantem. Ale mamy żelka. To jest dla mojego dziecka tu i teraz „być”. Mam żelka więc jestem. Wiem, że brzmi to dziwnie – ale tak to właśnie wygląda, tak działa ten mechanizm. I chyba nie tylko u dzieci w spektrum. Tu jakby bardziej bo emocje bardziej skrajne, ale są też dzieci, które po prostu nie odpuszczą.

Więc im było trudniej, tym bardziej z bezsilności usztywnialiśmy się w naszej Konsekwencji licząc, że w końcu zadzieje się magia. A było gorzej i gorzej.

W środku mnie bywało różnie. Łamałam się, to znów stawiałam się do pionu, przekonania dobrego, dbającego o zdrowie dziecka rodzica walczyły z odpuszczaniem z braku sił i pomysłu co z tym zrobić. Ewidentnie był to temat, w którym Racje przesłaniały Relacje. Psuł każde popołudnie, wieczór, czy sobotni poranek.

Nic się nie zmieni, jeśli nic nie zmienisz…

Zaczęłam rozważać: a jakby tak faktycznie pozwolić dzieciu na tyle słodyczy ile chce? Czy to znaczy, że już całkowicie przestanie jeść coś innego i będzie od rana do nocy wypasało się na łące z czekolady?

No i gdzieś tam, w zakamarkach jeszcze nie zajętego tą katastroficzną wizją mózgu, zaczęłam dopuszczać do siebie pytania, które pomału drążyły skałę utartych przekonań i wprowadzały mnie na ścieżkę odpowiedzi kim jest ten mityczny wystarczająco dobry rodzic.  

  • Może jak odpuścimy, to temat „sam” się wyreguluje? To dzieć będzie miał mniejszą napinkę na słodycze skoro nie będą owocem (hehe) zakazanym?
  • A co jeśli odpuszczę wyrobienie nawyków i dziecię faktycznie pójdzie w świat nie odżywiając się super zdrowo?

Gdzieś tam w głowie cały czas kołatało się bardzo proste w słowach, lecz mocne w znaczeniu – nic się nie zmieni jeśli nic nie zmienisz.

A wiedziałam, że już czas na zmiany. Że trzymając się uporczywie drogi: ograniczanie słodyczy do maksimum, bo to niezdrowe – nigdzie już nie zajdziemy. Bo ze słodyczami nie mamy szans. Tak jak z zainteresowaniami dziecia. Dzieć w spektrum często swoje zainteresowania postawi ponad relacje, bo relacje nie są aż tak istotne. Więc będzie walczyć do końca o swoje, nawet za cenę wiecznych sprzeczek i niekończących się dyskusji.

Ale dla mnie relacja była ważniejsza. I coraz częściej miałam na końcu języka chrz**** to!

Co będzie to będzie. Odpuszczamy. Akceptujemy to, że nasz dzieć będzie jadł więcej słodyczy niż byśmy chcieli. Po prostu.

Skrzyneczka pełna cudów

I oczywiście, nie od razu – ale zadziały się cuda. Nie, po odpuszczeniu dzieć nie odżywia się od rana do nocy brokułami. Ale też nie je od rana do nocy słodyczy i nie wydaje całego kieszonkowego na słodkości. Wie, że jak ma ochotę – to dostanie. Wiec nie walczy. Prosi, spokojnie zapyta, a jak skrzyneczka w pokoju (tak, ma w pokoju skrzyneczkę ze słodyczami) jest pełna to nawet z własnej woli się podzieli!!

Cudem jest:

  • Większy spokój (nie do przecenienia)
  • Odzyskana przyjemność ze wspólnych posiłków, bo możemy rozmawiać na tysiące innych tematów niż wieczne negocjacje żywieniowe ile czego trzeba zjeść żeby dostać deser (bajka!)
  • Zaufanie zwrócone dziecku, które się mu po prostu należy. Tak, dzieci nie zawsze wiedzą co dla nich dobre. Być może dzieci w spektrum nie wiedzą tym bardziej. Ale jak mają się tego dowiedzieć w atmosferze nerwów, narzucania woli i okopania się we własnych przekonaniach?
  • Odkrycie, że ja się mogę starać wyrobić nawyki… ale niekoniecznie musi się to udać. Bo nie mam na to 100% wpływu. Po drugiej stronie jest człowiek, nie robot, którego można zaprogramować według własnych potrzeb. I to było bardzo „uwalniające” nowe spostrzeżenie. Że ja sobie mogę chcieć. I mogę próbować. I tyle w zasadzie.

Na koniec, „last but not least” jak to się ładnie po polsku mówi: moje zrozumienie kim jest wystarczająco dobry rodzic! To taki rodzic, który pozwala dziecku na bycie niedoskonałym. Nie skupia się tylko na sobie i pozwoleniu sobie na bycie niedoskonałym rodzicem – ale też, a może i przede wszystkim – na pozwoleniu dziecku, aby szło swoją drogą (aaa, i tu zrozumiałam o co chodzi z tym towarzyszeniem!). I tak jak może sobie wybrać studia jakie chce (z tym coraz częściej nie mamy problemu) – to tak samo może wybrać drogę nieprowadzenia superhiperzdrowego stylu życia. Tak jak ja nie lubię sportu i piję pewnie zbyt duże ilości kawy. I w sumie dobrze mi z tym, nie mam potrzeby zmiany tego, choć cały świat krzyczy co innego.

Moje dziecię uprawia sportu tyle, że mogłoby tym obdzielić połowę osiedla. I je sporo słodyczy. Dużo więcej niż bym chciała i niż sobie to kiedyś wyobrażałam. Drugie dziecię samo z siebie chwyta paprykę i kiszone ogórki – chociaż liczba godzin na wyrobienie nawyków i rozmów o zdrowym żywieniu jest równa pięknemu, okrągłemu ZERO. Ale widzę, że po prostu jest inne. I nie bardzo muszę się tu wysilać. Ale gdyby ktoś z boku to zobaczył na pewno by pomyślał: oho, dobra robota rodzicow! 😊

Dzieci są różne. Ludzie są różni. Pozwólmy sobie na niedoskonałość. Przestańmy się łudzić, że na wszystko mamy wpływ. Bo to nas wypala. Akceptujmy niedoskonałość i uczmy się odpuszczać. Nie tylko sobie, ale i dzieciom. Jak rozpoznać kiedy można sobie na to pozwolić, a kiedy nie?

U mnie ta granica przebiega w odpowiedzi na pytanie: czy dana czynność/rzecz stanowi bezpośrednie zagrożenie życia? Jeśli tak – nie ma mowy od odpuszczaniu. Jeśli nie – daję sobie czas. Na pomyślenie, pochodzenie wokół tej wątpliwości. I czasem uznaję, że mimo wszystko nie warto odpuszczać i pewne „niedoskonałości” można wspólnie obejrzeć i zobaczyć, czy jakoś jesteśmy w stanie ten węgiel zamienić w diament. I jakim kosztem. Ale słodycze odpuściłam (choć nie bez znaczenia jest fakt, że dzieć uprawia dużo sportu. Gdyby tak nie było – pewnie szukałabym dalej jakiegoś pośredniego rozwiązania).

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Pobierz darmowy ebook
Dowiedz się więcej